"Demokracja" w USA

Polish translation of "Democracy" in America By John Peterson (April 1, 2003)

"Jeden cel - wolny Irak - jednoczy naszą koalicję. Cel ten wywodzi się z najgłębszych amerykańskich przekonań i wartości. Wolność, której bronimy jest przyrodzonym prawem każdego człowieka i przyszłością nas wszystkich. Wolność, którą tak cenimy nie jest amerykańskim darem dla świata - jest bożym darem dla ludzkości.". Tako rzekł był przed czterema miesiącami George W. Bush.

Bądźmy szczerzy. USA i skupiona wokół nich "koalicja woli" przeprowadziła w Iraku wojnę chcąc w ten sposób osiągnąć - jak to określano - "zmianę reżimu". W imię władzy, zysku, prestiżu, poszerzania stref wpływów i przejęcia całkowitej kontroli nad dobrem przez przemysłowy świat najbardziej cenionym - ropą naftową, zamordowano tysiące ludzi. Niemniej jednak, by zyskać poparcie dla swoich chorych pomysłów Bush i spółka przedstawiać musieli jakiekolwiek - choćby najbardziej absurdalne - powody, by atak ten jakoś usprawiedliwić. Raz mowa była o broni masowego rażenia, której niewyobrażalne ilości składować miał Saddam. Innym razem biło się w tarabany "wolności" i "demokracji". Aby dostrzec prawdziwą naturę zagadnienia, warto zadać sobie trud i przebrnąć przez tę powłokę hipokryzji i kłamstw.

Poziom cynizmu amerykańskich rządzących jest doprawdy zdumiewający. Twierdzą oni, iż USA jest najbardziej demokratycznym z demokratycznych krajów świata i że obowiązkiem USA jest siać zarzewie demokratyzmu wszędzie na świecie. Oczywisty absurd takiego stwierdzenia jest widoczny jak na dłoni dla każdego bardziej wnikliwego obserwatora amerykańskich realiów.

Fakt, jeśli idzie o polityczne deklaracje, konstytucje, ustawy i inne tego typu papiery, w których słowo "wolność" występuje zasadniczo jako przecinek, to rzec by można, iż pobiliśmy wszelkie rekordy. Problem jednak w tym, że rzeczywistość jest dokładnym zaprzeczeniem tych deklaracji. George W. Bush i jego polityczna kariera stanowią doskonałą egzemplifikację mechanizmów wolnościowo-demokratycznych w naszym kraju.

Niezorientowanym przypomnijmy, że Bush nie został wybrany na prezydenta przez amerykańskie społeczeństwo, lecz przez Sąd Najwyższy, który naruszył w zasadzie każdy przepis i każdą poprawkę konstytucji dotyczące tej procedury i jego roli. Pozwala się nam głosować tak długo, jak naszym głosem nie jesteśmy władni niczego zmienić. Do tego dochodzi jawna wręcz i wszędzie dostrzegalna dyskryminacja, która idzie ręka w rękę z olbrzymią korupcją wokół wyborów prezydenckich. Okazuje się bowiem, iż kraj, który jest w stanie wyprodukować pociski niosące zniszczenie jakiemuś innemu krajowi oddalonemu o tysiące kilometrów, nie radzie sobie z przygotowaniem odpowiedniego sprzętu (nie mówiąc już o mechanizmach) zapewniającego normalny przebieg wyborów. Dziś, by wygrać wybory prezydenckie w USA, trzeba albo być milionerem, albo być przez milionerów wspieranym. Dlatego właśnie swoistymi moderatorami naszej "demokracji" są rozmaite korporacje i koncerny. Pamiętajmy, że na Busha zagłosowało bądź co bądź nieco ponad 24% uprawnionych do głosowania.

Na papierze - jak już wspomniałem - gwarantuje się nam wszystkie podstawowe prawa: wolność słowa, wolność prasy, prawo do zrzeszania się itd. Te fundamentalne prawa nigdy nie były w pełni przestrzegane, ale teraz zostały nieprawdopodobnie wręcz ograniczone. Powstały niedawno Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego i tzw. Akt Patriotyczny wyposażyły struktury represji w prerogatywy, o których nawet Herbertowi Hooverowi się nie śniło. Dziś każdy kto zostanie autorytatywnie uznany (nie wiadomo jaka jest procedura takiego "uznawania") za potencjalnego "wroga" może być natychmiast wydalony z USA i pozbawiony obywatelstwa. Rozszerzono wszystkie uprawnienia służące inwigilacji i szpiegowaniu. Zdjęto wszelkie ograniczenia w zakresie przesłuchań (np. czas trwania), zatrzymań, tajnych aresztowań oraz więzienia bez wyroku sądowego.

To jednak nie wszystko. Do obrazu demokracji USA jaki jawi się nam po 200 latach ich istnienia należy dorysować jeszcze jeden element - kwestię mediów. Media kontrolowane są przez sześć koncernów medialnych, militarni "doradcy" oficjalnie rezydujący w CNN i innych centralach dbają o to by do publicznej wiadomości nie przedostała się jakaś niewygodna informacja. Cały czas w amerykańskiej telewizji pokazuje się jedynie obrazy trumien okrytych amerykańską flagą i zabitych w walce lub wziętych do niewoli żołnierzy US Army. Demonstracji nie pokazano w ogóle. Nie było o nich prawie w ogóle mowy w żadnej poważniejszej audycji radiowej, nie rozpisywały się na ich temat gazety. Tymczasem było o czym pisać. Bezprawnie aresztowano i zastraszano tysiące ludzi. Pobito i zraniono dziesiątki tysięcy. Znęcano się nad zatrzymanymi. Dopiero po kilku tygodniach jedna z gazet zajęła się sprawą siedemnastoletniej dziewczynki zatrzymanej podczas jednej z antywojennych demonstracji. Więziono ją przez 36 godzin nie zdjąwszy jej kajdanek, nie podano jej także nic do jedzenia, a o picie musiała błagać. Postawiono jej absurdalny zarzut "kryminalnego leafleatingu" (rozdawania ulotek).

Jeśli nie jesteś białym heteroseksualistą to "demokracja" w USA jest dla Ciebie jeszcze większym złudzeniem. Od wydarzeń jedenastego września zaś Twoje życie zmieniło się zupełnie. Statystyki stanu Mayland wskazują, że przez całą dekadę lat 90. ponad 70% zatrzymanych przez policję stanowili Czarni. Jednocześnie te samy statystyki mówią, iż odsetek czarnej ludności w tym stanie wynosi jedynie 17,4%. Nie ma jeszcze statystyk za rok 2000 i 2001, ale śmiem twierdzić, że sytuacja jest jeszcze gorsza. Podobne trendy nie tylko w pracy policji, ale i urzędów państwowych zaczęły dawać o sobie znać także w Nowym Jorku, New Jersey i innych dużych miastach. Zjawisko to zaczyna przybierać formy zorganizowanej kampanii terroru przeciw amerykańskim mniejszościom.

"Demokracja" i "wolność" to w odniesieniu do Stanów Zjednoczonych słowa puste. Bush i jego świta nie zaniosą nigdzie demokracji, ponieważ gdyby funkcjonowała nie dałaby im władzy. Demokracja w Iraku będzie takim samym tworem jak "kwitnąca" demokracja Afganistanu, gdzie Karzai (znany jako "burmistrz Kabulu") uchodzi z życiem tylko dlatego, że znajduje się pod ścisłą ochroną amerykańskich wojsk.